ledwo zdążyłam na samolot. No moze nie ledwo, ale bylam ostatnia osoba w kolejce. Porzadne, zorganizowane dziewcze zapomnialo wydrukowac bilet przed wylotem, wiec tata w drodze na lotnisko musial zatrzymac sie i zaczekac, az dziewcze wjedzie na 25 pietro (w pracy), zaloguje sie i wydrukuje co trzeba.
Potem wszystko poszlo gladko, gdyby nie liczyc, ze samolot wystartowal z 40 min opoznieniem i ze wylalam sobie na spodnie sok ananasowy. Ale w samolocie jest tak sucho, ze wyschlo w 10 minut! To bardziej sucho niz u mnie w pracy, bo tam zalane pisma schna 15 minut. Kolejny samolot wyruszyl dopiero o 21, to moze i dobrze bo zdarzyli przelozyc bagaz z pierwszego.
Kolo mnie bylo puste miejsce. Wlasnie to miejsce bylo puste, jedyne w samolocie, jak gdyby mozna bylo zapomniec, ze tu ktos POWINIEN byc ze mna…
W Madrycie powitala pasazerow piekna tecza na ciemnym granatowym niebie. A w ogole ladowanie mielismy spektakularne, widoki jak z Mordoru. W gorze ponad chmurami jak zwykle slonce, a w dole, wszyscy mysla ze tak samo, wszak jedziemy do Hiszpanii, a tu ciemno-stalowy krajobraz, ze zlotymi blyskami tafli wody odbijajacymi ostatnie promienie slonca, pieknie i mrocznie zarazem. Pochmurno.
Potem podczas lotu do Walencji kapitan zapowiadal burze, ale chyba je ominelismy. Za to co innego bylo ciekawego. Kolo mnie siedzial czarnoskory postawny jegomosc, w zoltym garniturku, ktory zaczal sie glosno modlic. Nie ze strachu tylko tak dziekczynnie. Mysle sobie: w sam raz, akurat wieczorna pora, mozna dolaczyc. Zaskoczyl mnie jednak bardziej gdy zaczal spiewac. Nic mu nie przeszkadzalo, nucil na chwale Boza mimo muzyki z glosnikow i przez cala podroz trwajaca ok. godziny.
A w Walencji zaskoczylo mnie tempo w jakim znalazlam sie w centrum. 10 minut po wyjsciu z samolotu mialam w reku bagaz, 3 minuty potem bylam w metrze, a jakies 40 po wyjsciu z samolotu – wydostalam sie na powierzchnie kolo dworca glownego Estacion Nord. Potem pieszkom na starowke do tzw. Gieldy Jedwabiu (Lonja), gdzie w poblizu mam swoj hostel.
Hostel, troche taki jak Picasso w Maladze. Hippi, cool, nie podoba sie to spadaj – takie pierwsze wrazenie. Zamienili mi pokoje na wiekszosc mojego pobytu tamze - taka ¨politica´´ ale moze i bedzie dobrze w tym, ktory dostalam. Wazne, ze ma okno ;) choc zaduch i tak. Super, ze nie ma pietrowych lozek, jest kuchnia i czyste lazienki. Wenezuelczyk na recepcji, ktoremu nie chcialo sie mowic po hiszpansku (ze mna? Wolal angielski) okazal sie jednak dosc pomocny.
No i myslalam, ze czeka mnie tam jedna wielka impreza, tak ze nie bede sie miala gdzie podziac, jesli zechce mi sie spac – nic bardziej blednego. W lozku juz spala jedna ksiezniczka, nawet nie zdolalam poznac jej narodowosci, a druga imprezowala owszem ale gdzies daleko i przyszla cichutko jak ja juz spalam.
W nocy grzmocilo, ze az strach.